Był mały, puchaty i bardzo obrażony.
Ten nowy dom nie pachniał jak dom. Pachniał kurzem, starą herbatą i wyprasowanymi koszulami.
Nie było tu pluszaków do tarmoszenia, nie było kapci do obgryzania. No i przede wszystkim nie było żadnych dzieci. Ani nawet kotów.
Było cicho. I smutno.
Nic się nie ruszało, wszystko sobie tylko stało i patrzyło, oprócz pana i jego telefonu, który piszczał i warczał co chwilę.
Dobrze, że było podwórko i ogródek - chociaż i tak nie wolno było sikać na trawę ani gonić liści między krzaczkami. Bo w tym prawie-domu wszystko, co fajne, było "nie wolno" i "zostaw".
Odrobinkę mniej obrażony zaczął być, gdy pojawiła się piłka. Była mała i piszcząca i pachniała bardzo intrygująco.
Było też to głośno skrzeczące, sznurkowe coś: za pierwszym razem nieźle się wystraszył, gdy złapał to w zęby. Pana bardzo to rozśmieszyło i śmiał się jeszcze, gdy wracali z podwórka do domu. Poczuł wtedy, że może jednak jeszcze się polubią. Może. Mooooże.
No bo po co dostał to całkiem nowe imię?
Co chwilę o tym zapominał, więc gdy pan go wołał, jakoś mu umykało, że to do niego - i pana to złościło. Żalił się gościom, którzy wpadli na popołudnie, że psiak może i śliczny, ale całkiem nie potrafi go ogarnąć i że może on się po prostu nie nadaje do tego, żeby mieć psa. Mówił coś tam jeszcze, ale co, tego nie pamiętał, bo z gośćmi przyjechała mała dziewczynka, która rzucała mu piłeczkę, aż całkiem zapomniał, że jest jeszcze trochę obrażony.
Na drugi dzień po tych gościach pan wymyślił coś całkiem nowego, mówił, że to trening i ten trening był odtąd codziennie, i nie do końca był fajny, ale za to na końcu zawsze było ciasteczko. Ciasteczka były fajne. Tylko pan ciągle nie był zadowolony. Mówił co prawda "brawo" i "dobry pies", ale po zapachu było widać, że się nie cieszy.
Nie było w tym nic dziwnego, bo pana cieszył tylko telefon.
Pan kochał telefon i do niego mówił, i w niego patrzył, i do niego się uśmiechał o wiele częściej. Jakby telefon dawał mu jakieś niewidzialne, ludzkie ciasteczka.
Pan kochał telefon, a jego tylko lubił i to tylko trochę, bo jemu nie pozwalał spać w swoim łóżku i się przytulać - a telefonowi tak.
A potem nadszedł ten wieczór.
Pana nie było długo, bardzo długo i zrobiła się już dawno noc, i było ciemno i nikt nie zapalił światła i zapachy zrobiły się inne i trochę obce. Aż w końcu przyszedł i pachniał takim smutkiem, jakiego jeszcze nigdy nie było od niego czuć. Zdjął buty, po ciemku nalał mu wody do miseczki i w ubraniu schował się do łóżka. I nawet nie zapalił światła, tylko zapalał i gasił swój telefon. A potem zgasił go zupełnie i zaczął wydawać takie dziwne, piszczące dźwięki, jakby chciał się bawić w coś zupełnie nowego, ale wcale przy tym nie pachniał zabawą ani radością.
I dlatego, mimo zakazu, odważył się i zaczął się wspinać na łóżko.
Próbował i próbował, całkiem zapominając o tym, jak to niemiło jest zostać skrzyczanym i szorstko przeniesionym na swój koc - aż wreszcie mu się udało.
Pan leżał na łóżku, jedną ręką zasłaniał sobie twarz, a w drugiej trzymał telefon.
Zbliżył się ostrożnie i poczuł zapach takich słonych kropelek. I nikt go nie wyrzucał ani nie krzyczał, więc poszedł śmielej jeszcze kilka kroczków, a potem dotknął nosem ręki z telefonem.
Ręka nie uciekła, więc ją polizał. Ot, tak, na próbę.
Nic niemiłego się nie stało, ale wciąż trochę się jednak bał, więc położył się na brzuchu i przypełzł jeszcze bliżej, tak, że mógł polizać te słone kropelki.
Więc je polizał.
Raz.
Potem drugi.
A potem pan ruszył tą ręką przy twarzy, i bardzo, bardzo delikatnie dotknął futerka na grzbiecie i powiedział bardzo, bardzo cicho:
- Pieseczku...
To było całkiem nowe imię.
Było czułe i miłe.
Więc całkiem ośmielony podszedł do tamtej drugiej ręki i zębami, bardzo ostrożnie wyjął z niej telefon. A potem popychał go nosem, aż telefon spadł z łóżka na podłogę.
Huknęło, aż futro mu się zjeżyło na karku - ale dalej nie stało się nic.
Więc wrócił do kropelek, a kiedy już zlizał wszystkie, wtulił się pyszczkiem w to ciepłe miejsce na szyi tuż pod brodą, i nikt go nie wyrzucił.
A smutkiem pachniało coraz mniej.
Więc - zasnął.
Obudzili się rano, o wschodzie słońca: pan miał twarz wtuloną w jego futro.
I wcale się nie gniewał.
I nie zrzucił go z łóżka.
I nie pachniał już smutkiem w ogóle.
Podniósł telefon z podłogi, położył na stole, a potem powiedział:
- Chodź, Pieseczku. Pójdziemy sobie razem na spacer.