Kim jestem i dlaczego piszę?




Pierwszy tekst opublikowałam w prasie, gdy miałam dwanaście lat.


Byłam w podstawówce i miałam złamane serce. Kolega, w którym się kochałam, wybrał inną. Nie mogłam tego przeżyć – ale zamiast płakać, napisałam… opowiadanie. Było lekko mściwe i rozgrywało się w sylwestrową noc, a jakże. Przepisałam je na komputerze mamy, wydrukowałam, a potem zaniosłam na spotkanie redakcji lokalnego kwartalnika.

Do tej pory pamiętam spojrzenia tych zajmujących się ową gazetką kilku starszych pań, gdy stanęłam w progu, zbyt wściekła na kolegę, by pamiętać o swoje nieśmiałości, i oznajmiłam, że dzień dobry i że napisałam opowiadanie, i że chciałabym je opublikować. 

Ukazało się.
Czułam dziką satysfakcję.
Jakiś czas później – wstyd.
A potem – zażenowanie.
A teraz, dwadzieścia trzy lata później, bawi mnie ta historia i ta dwunastolatka, używająca gniewu jako napędu do pisania. Bawi i rozczula.

Pierwszą książkę napisałam tylko dlatego, że poszłam na... wagary.

A były to zajęcia z moim ulubionym wykładowcą. Ojcem dziennikarskim. 

Darzył mnie sympatią i postanowił "ukarać" mnie za ucieczkę z jego zajęć wyznaczeniem do pisaniem opowiadania, którego fabułę grupa wymyślała, gdy mnie nie było. Opowiadanie napisałam, ale nie dokończyłam, bo zabrałam się za pisanie nieco za późno... i skończyło się pisaniem kolejnych odcinków na kolejne zajęcia. 

Grupa, radosna i pełna pomysłów, wymyślała fabułę, a ja ją cięłam, zmieniałam i robiłam po swojemu (gdyż pisanie "sejmowych romansów dla kucharek", jak ów gatunek określił wstępnie autor całego zamieszania, wybitnie mi nie idzie). 

Jak to się skończyło?
Powieścią political fiction, wysoko ocenianą przez... facetów (sic!) i wydaną w 2014 roku przez Wydawnictwo Zysk, pod zupełnie nie moim tytułem "Na uwięzi". 

Lubię tę zawziętą studentkę sprzed jedenastu lat, podejmującą wyzwanie rzucone przez człowieka, na którego opinii zależało jej najbardziej. Używającą warsztatu do udowodnienia, że potrafi. I to jak! 

Teraz nie napędza mnie już ani gniew, ani chęć udowodnienia komukolwiek, że potrafię.
A jeśli już, to rzadko. 


- A co takiego Cię napędza? - zapytasz. 

Czasem napędzają mnie emocje. Gdy mam ich w sobie za dużo, tworzę z nich historie, prawdziwe albo zmyślone, pozwalające przeżyć malutkie katharsis tym, którzy czytają - i mnie samej też. 

Czasami są to pieniądze, jak w mojej pierwszej poważnej pracy, w której chodziło o pisanie: na stole był wakat naczelnego Portalu Kryminalnego, a ja, zakochana w kryminałach i nie znosząca pisania recenzji na prośbę właściciela napisałam próbkę tekstu - recenzję "Tożsamości Bourne'a". Pierwszą w życiu. Wygrałam z konkurencją. I wpakowałam się w pisanie recenzji na kilka lat. Napisałam ich ostatecznie ponad setkę i całkiem polubiłam ten gatunek. 

Czasem to dobry przymus dzielenia się tym, co myślę, co widziałam, co przeżyłam - nie tylko po to, żeby się przed światem obnażyć i wyflaczyć, ale po to, by poczuć wspólnotę myślenia i widzenia, by pomóc ubrać myśli w słowa tym, którzy słowami  biegle nie władają, ale bardzo potrzebują nazwania rzeczy po imieniu. Tak jest na moich blogach - zakończonej już Młodej Matce i pisanym na bieżąco #virusdaily (pierwszą część w formie ebooka możesz pobrać sobie do czytania tutaj).

Czasem do pisania pogania mnie cudza potrzeba Słowa, tego przez duże S, spotkania z nim, rozumienia: dlatego wraz z ekipą robię Maluczko - bloga z komentarzami do Pisma Świętego i dlatego wraz z Pallottinum wydaliśmy cztery Notesy do spotkań duchowych - po jednym do każdej Ewangelii.

Czasem to po prostu chęć dzielenia się wiedzą, doświadczeniem, umiejętnościami: i wtedy piszę materiały do moich kursów i warsztatów, robionych rzadko, ale z mocą. Ci, co z nich korzystają, mówią, że te materiały są jak dobra opowieść i że jak to, już koniec? Co jakiś czas wypuszczam też w świat e-booka z wiedzą i motywacją dla piszących, by pomóc im pisać lepiej i po swojemu. 

Ale najczęściej piszę dla samej frajdy tworzenia.
Dla przyjemności pokazywania świata po mojemu.

Wtedy powstają takie rzeczy jak "Skrawek", kryminał lekko psychologiczny, którego wydanie powoli się urzeczywistnia. 

Ale nie byłoby ani blogów, ani książek, ani recenzji, ani opowiadań, ani materiałów i e-booków, ani powieści - gdyby nie moje głębokie przekonanie, że pisanie zmienia świat.
Tak. Pisanie zmienia świat.

A ja chcę zmieniać świat.


Chcę dawać radość, refleksję, przeżywanie siebie i tego, co ma się w środku.
Chcę dzielić się wiedzę, pomagać w rozwijaniu talentu, motywować. 
Chcę zmieniać na bliższe i lepsze relacje innych ludzi ze Stwórcą. 
Chcę opowiadać historie, które sprawiają, że ludziom do siebie bliżej, że zaczynają współpracować, że robią razem rzeczy dobre. 

I robię to.
Z radością. 


Nazywam się Marta Łysek.
Jestem pisarką, dziennikarką, blogerką, teologiem, redaktorem, trenerką pisania.


Pierwszy raz poczułam, że pisanie jest dla mnie, gdy miałam jedenaście lat, czytałam Kamińskiego, Wajraka, Fiedlera i Tolkiena i zapragnęłam pisać tak, jak oni. Tylko po swojemu.

Od tamtej pory piszę. 

Piszę nieustannie, oswajam kolejne gatunki, uczę się nowego, doskonalę stare. 

I dzielę się tym, co odkrywam, z tymi, którzy są kilka kroków za mną. Pisanie jest jedyną rzeczą, której nie jestem w stanie porzucić, choćbym nie wiem jak próbowała. A próbowałam.

Na szczęście nic z tego nie wyszło.
Uczę się od najlepszych. 
Pratchetta kocham za metafory i domykanie wszystkich wątków, Agathę Christie - za lapidarność i wodzenie czytelnika za nos, Marqueza - za nieziemskie budowanie własnego świata, prawdziwszego niż istniejący, Vonneguta za ciepłą ironię i słodką gorycz, a Tolkiena - za rozmach i... język elfów. 

Moje nieoczywiste talenty to radość, słuchanie, łączenie faktów i wyjaśnianie istoty rzeczy prosto i przystępnie. 

I zmienianie świata, oczywiście.