Jestem.
Żyję.
Mieszam powidła.
Przed chwilą wyczyściłam najmłodsze dziecię, niebieskosine od ramion do paznokci, gdyż umalowało się uprzednio na śliczny niebieski kolor tuszem do pieczątek. Resztki, których nie da się zmyć, wyglądają jak ciężkie sińce. Dobrze, ze ma katar, bo inaczej w przedszkolu jak nic z marszu zadzwoniliby po mops.
Dzieje się dużo.
Orzechy, jabłka, śliwki, prawdziwki, wywiad, afera, "Ciało i krew" czytane w Radio Białystok, na balkonie - maleńki ogórek, który wstrzelił się w złotą polską jesień i postanowił urosnąć. Mimo wszystko.
Dużo pytań.
Czy nowa książka. Kiedy. Czy wywiad. Czy tekst. Czy powidła. Czy biorę dzieci na pogrzeb. Czy nie odchodzę z pracy. Ile kosztuje chleb (za dużo). Ile promili miał Stuhr, a ile ksiądz, co teraz rozkręca w mediach aferkę jak się patrzy. Jak zmywać plamy z niebieskiego tuszu. Jak kochać się po osiemnastu latach razem (na miękkiej kanapie). Ile kosztuje paczka pocztowa (jeszcze więcej). Czy jeszcze kiedyś przyjadę do Białegostoku. Czy wszystkie biedronki gryzą. Czy rudy kot nie wypadnie z balkonu. Czy powidła się nie przypalają.
Czy żyję.
Żyję, żyję.
Jem gorące powidła z drogim chlebem.
Jest jesień.
Do zimy daleko.