Fischer




Cezary siedział przez komputerem i gapił się w ekran. Nie powinni go tam wpuszczać. A szef nie powinien go tam wysyłać. Pazerny dupek.

Kliknął „zapisz” i patrzył, jak program graficzny formatuje zdjęcia. Tym razem graficy nie będą musieli dorabiać krwi, ran ani narzędzia zbrodni. Siekiera wyglądała bardzo przekonująco. Zamyślił się, patrząc na przesuwające się przez ekran kadry. Jak z „Piły XXVIII”.

Po co on wziął tę robotę? Nic, tylko wisielcy, topielcy i ofiary morderstw. Dobrze, że do Smoleńska nie dało się dojechać, bo musiałby obfotografować każdy kawałek szczątków, przekupując chyba całą FSB. Tu przynajmniej robota była prostsza. Sierżant już się nauczył, że zanim zbierze swoich ludzi, ma dzwonić do niego. Ta nauka trochę redakcję kosztowała, ale szef uważał to za inwestycję. Czasami nawet Cezary zastępował policyjnego fotografa i dokumentował miejsce zbrodni. Kiedy tamten był na urlopie. Bo taki policyjny fotograf, na przykład, miał prawo do urlopu.

A Cezary od roku nie miał wolnego dnia i czuł, że niedługo zwariuje.

Komputer powiedział, że zdjęcia gotowe, i jak na komendę zadzwonił jego telefon. Marsz żałobny. Koledzy, kiedy go słyszeli, pukali się dyskretnie w czoło, ale oni nie musieli czuć się jak idioci, kiedy  nad zmasakrowanymi zwłokami rozlegała się radosna lambada.

Zerknął na wyświetlacz. Szef.

- No i gdzie, kurde, jesteś? Masz minutę – Fischer, jak zwykle, warczał. Rozłączył się, zanim Cezary zdążył cokolwiek powiedzieć. Lepiej ogarnąć od razu.
Szybko spakował zdjęcia i wysłał do grafików. Niech sobie teraz układają, a on posiedzi przy archiwizacji. Sięgnął po literatkę z ciepłą już wódką i dopił ohydztwo. Stuknął pustą szklanką w tablet. Zmienił ostatnio sprzęt na nowszy – było go stać. Jedyne, na co nie narzekał, to pieniądze. Fischer jaki był, taki był, ale płacił nieźle, a jak na stawki w innych gazetach – nawet świetnie. Dlatego każdy fotograf prasowy marzył w chwilach najgorszej biedy o pracy w redakcji „Jadu”. Żeby kupić nowy obiektyw, Cezary nie musiał oszczędzać przez rok ani brać kredytu. Po prostu szedł i kupował. Kiedyś policzył, że gdyby wytrzymał w pracy jeszcze dwa lata, miałby sprzęt jak Gudzowaty. No i było go stać na kosmicznie drogi program do archiwizacji, ale niektóre rzeczy i tak musiał robić sam. Na przykład – ponazywać foldery. Na początku próbował oswajać koszmar - nazwy z pierwszych dwóch miesięcy brzmiały jak tytuły kryminałów Agatki. Morderstwo na Olszy. Tajemnicza historia w Skale. Po pół roku, w stanie ciężkiego upodlenia alkoholowego, nazwał całe archiwum innym tytułem, też pożyczonym od Christie: „Zło czai się wszędzie”.  A kiedy już wytrzeźwiał, nic nie zmienił.

Później wpisywał tylko ulice i numery domów albo marki samochodów czy miejsca wypadku. Kiedyś nawet chciał ułożyć wszystko kategoriami: powieszenia, podpalenia, otrucia, morderstwa, wypadki, topielcy – ale nie miał odwagi. W redakcji słynął ze swojej pamięci. Na którąś z firmowych imprez integracyjnych (szczerze nienawidził, bo dziewczyny z działu plotek nieustannie prosiły go, żeby opowiadał o swojej pracy) koledzy przygotowali pakiet zdjęć z miejsc zbrodni. Zdjęć było z pięćdziesiąt, a on rozróżnił wszystkie zmasakrowane zwłoki i do tego ułożył je chronologicznie, opowiadając przy każdym krótką historię. Wtedy już pił za dużo. Koledzy byli w szoku. A szef, który o tym usłyszał, dał mu podwyżkę.

 

Machinalnie otworzył pierwszy folder przeznaczony do archiwizacji i popatrzył na zdjęcia z pożaru. Nic nadzwyczajnego, zwęglony trup. Patrzył na niego i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie zrobił to zdjęcie. Niedobrze. Zagapiony w ekran, wzdrygnął się, kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi; nikogo się nie spodziewał. Nerwowo wstał, zrzucając łokciem puste puszki po piwie, a dzwonek zadzwonił jeszcze raz, i jeszcze. Przemknęła mu przez głowę nagła myśl, że może to Kasia.

Ale nie.
W drzwiach stał Kamil.

- Stary, sorry, że cię nachodzę tak bez uprzedzenia, ale sprawę mam, no – Kamil był najlepszym firmowym grafikiem. Potrafił zrobić wszystko, a wyglądał przy tym jak nieletni menel. Zaczesał teraz półdługie włosy do góry i zrobił krok do przodu. Nie było wyjścia.

- Wejdź, wejdź – zrezygnował Cezary i zrobił Kamilowi przejście.

Pożałował, że mieszkanie nie było tak dawno sprzątane. Dopiero teraz poczuł zaduch i smród petów. I te wszystkie walające się puste puszki, skarpety, rozgrzebane stosy niewypranych koszul… tylko sprzęt był porządnie ustawiony.

- Siadaj – powiedział do Kamila, zrzucając jakieś gazety z jedynego w pokoju krzesła. – Chcesz coś do picia?

- Nie, zaraz będę szedł – grafik ostrożnie usiadł na uwolnionym meblu. Dopiero teraz było widać, że jest poplamione jakąś czerwoną substancją.

- A tak, wiesz, ćwiczę te zdjęcia w domu – wysilił się Czarek, ale żart wypadł jakby słabo. Rety, teraz pomyśli, że chcę go zamordować – przeleciało mu przez głowę, i aż zachciało mu się śmiać. – Nie, dobra, żart, to kiedyś się lakier do paznokci wylał.

A Kamil uśmiechnął się krzywo.

- No, ty też lekko nie masz. My tylko na fotkach, a ty w realu oglądasz.

Cezary przysiadł na swoim wysłużonym, przepoconym fotelu biurowym.

Zapadła niezręczna cisza. W zasadzie rzadko się spotykali i żaden z nich nie miał ochoty tego zmieniać. Tym dziwniejsza była wizyta Kamila.

- A może jednak się czegoś napijesz? – Cezary wstał i przeszedł się do kuchni po jakąś w miarę czystą szklankę, butelkę zimnej wódki i sok. Kamil pokręcił głową, więc sam sobie hojnie nalał.

- Twoje zdrowie – powiedział, po czym wypił.

- Wiesz, ty chyba nie powinieneś tyle pić – rzucił grafik, zaplatając nerwowo palce.

Cezary przemilczał uwagę.
I znowu cisza.

- No, bo stary, ja przyszedłem zapytać o te, no wiesz, o te zdjęcia – zaraz sobie te palce powyłamuje i wyleci z pracy, bo będzie nieprzydatny.
Wódka grzała.

- A które konkretnie? Przed chwilą wam przecież wysłałem siekierkę.

- Nie, nie te wszystkie… kryminały, tylko no wiesz, to specjalne zlecenie.

A skąd ty o tym wiesz, kolego? – zastanowił się Cezary, ale alkohol nie pozwolił mu na dłuższy namysł. Specjalne zlecenie, jeszcze gorsza robota niż zwykle. Bo nieboszczykowi się za bardzo nie zaszkodzi, ale żyjącemu i żonatemu facetowi – jak najbardziej. Zwłaszcza, kiedy się go sfotografuje w domu publicznym z kilkoma kociakami.

- No, to masz te zdjęcia, nie?

- Mam – tylko nie wiem, czy mówimy o tym samym.

- No, te z… burdelu. Z panem…

- Mam, mam – a nuż koleś nagrywa, teraz wszyscy wszystkich nagrywają i nigdy nie wiadomo. – I co?

- Bo ja bym je obrobił, wiesz.

- Stary, co ty, roboty mało masz? Przecież tam czyste kadry są, nic nie trzeba...

Kamil popatrzył na Cezarego spod oka.

- Wiesz, Czarek, ja bym na twoim miejscu naprawdę już nie pił. I w ogóle trochę po… ogarnął to – zatoczył rękami krąg – no wiesz. I w ogóle to z domu wyjdź, stary, bo wyglądasz jak wampir, albo co – wstał nagle, zrzucając przy tym książki ze szczytu chwiejnego stosu. Podniósł je, ułożył niezgrabnie.

- Ej, to ja idę, stary, wiesz, robota czeka, taki zapieprz mamy, ten kretyn, co strzelał do ludzi na ulicy, wiesz, taką symulację robimy, jazda jak nie wiem, policja nas w końcu udupi, jak nic. A ty po robocie?

- No, coś tam zawsze jest.

Dźwignął się z fotela i odprowadził Kamila do drzwi.

- No to dzięki, stary – rzucił grafik, a przechodząca korytarzem sąsiadka spojrzała na Cezarego dziwnie.

- A ciepło jest? – zapytał ni z tego, ni z owego Czarek.

- No… całkiem – Kamil machnął ręką na pożegnanie, zamiast ją jak człowiek podać, i ruszył ku schodom. – A co?

- A, bo może faktycznie się przejdę.

Odpowiedział mu tylko tupot tenisówek.

 

Kretyn. Po co on właściwie przyszedł?

Zatrzasnął drzwi i wrócił do komputera. Co to on robił? Aha, zdjęcie. Podszedł do regału zawalonego gazetami i zaczął grzebać w stosie tych trochę starszych. W końcu trafił. Wrzesień. Domek letniskowy pod Krakowem. Wrzucił do komputera miejsce i datę, po czym przypomniał sobie, że nowy program jest zsynchronizowany z GPS-em w aparacie – szczyt techniki – i program sam uzupełnia te dane. Zły na siebie, chciał schować gazetę w rozgrzebany stos, ale wszystkie zsunęły mu się na podłogę. Zaklął, po czym zaczął je starannie układać.  Trzeba od czegoś zacząć ogarnianie, psiakrew. Spod rozsypanych na podłodze gazet wyjrzał miesięcznik. Podniósł go, odwrócił; no, tak. Pożegnalny prezent od Kasi. Kiedy dostał tę pracę, wytrzymała z nim jeszcze trzy miesiące. Potem dała mu „Zbrodnie” i powiedziała, że jeśli chce tak skończyć, to proszę bardzo, ale ona na to patrzeć nie będzie – i żeby wybrał: praca albo ona. Pech chciał, że właśnie podpisał kolejną trzymiesięczną umowę i nie było go stać na jej zerwanie. Więc zerwał to, co kosztowało mniej. Kiedy poszła, przejrzał miesięcznik ze zgrozą. Zdjęcia, wyciągane z policyjnych kartotek, były potworne. Wydawała tego szmatławca żona pewnego prominenta, ale w końcu miesięcznik zamknięto. Skąd Kaśka to wytrzasnęła – nie wiedział. Postanowił wtedy, że po trzech miesiącach odejdzie.

Minęło już dziewięć.

Przejrzał pismo od niechcenia. Nie wiedział, co wtedy zrobiło na nim takie wrażenie. Zdjęcia jak zdjęcia. Przynajmniej nie były farbowane. Tak określali to graficy: „farbowane”. Na początku mieli przy Cezarego zdjęciach sporo roboty, bo starał się robić fotografie delikatnie, a najlepiej – czarno-białe. Potem dostawał z działu foto kilka nieprzyjemnych telefonów, a zdjęcie na jedynce nabierało barw. Zazwyczaj krwawych. Ludzie lubią krew.

Ależ mu się zebrało na egzystencjalne przemyślenia.

Wrócił na fotel i zrobił sobie kolejnego, porządnego drinka z wyborowej i soku porzeczkowego. Soku dodał właściwie tylko dla koloru, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia. Usiadł ze szklanką w dłoni.

Dawno nie był u spowiedzi. Całe lata.

Ta myśl zaskoczyła go i zdumiała. Cholera, co jest – pomyślał zdenerwowany i odstawił szklankę na stół, rozlewając drinka na poplamiony obrus. Powinien go wyprać. Powinien w ogóle zająć się mieszkaniem. Nawet przed tym całym Kamilem wstyd. Kiedy jeszcze spotykał się z Kasią, przynajmniej starał się sprzątać. Potem po prostu przestał mieć na to czas. Czego zresztą chciał od niego firmowy grafik? Podłączyć się do udziałów? Kasa była z tego nienajgorsza, ale takich zleceń Cezary nienawidził bardziej niż krwawej jatki.

Popił drinka.

O, nie. Koniec tego. Pieprzona praca. Kiedy on w ogóle się z kimś ostatnio spotykał? Oprócz policjantów i truposzy? Nie mógł sobie przypomnieć.
Najwyższy czas, żeby zrobić sobie wolne.

Jednym haustem opróżnił szklankę i na jeszcze wydechu postanowił, że przejdzie się nad Wisłą, popstryka trochę – i żadnych trupów – a potem może wpadnie do któregoś parku. I będzie robił zdjęcia mamom z dziećmi. Albo nie, nie będzie robił zdjęć. Po prostu usiądzie na ławce, w słońcu, i nie będzie robił nic.

Wstał nieco chwiejnie, złapał telefon, wsunął do kieszeni portfel i wziął torbę z aparatem. Zaciążyła mu w ręce. O, nie – pomyślał. Idę na spacer, nie do pracy. Stał chwilę, niepewny, w końcu zabrał z półki małego cyfrowego Samsunga, który mieścił mu się w kieszeni i ważył niewiele więcej niż paczka Marlboro. Wyszedł z domu i poczuł się wolny. Wódka szumiała mu przyjemnie w głowie.

Wsiadł w pierwszy tramwaj, który jechał w kierunku Wisły. Gapił się przez okno i jednym uchem słuchał, co farbowana blondyna z falującym biustem, na oko pod pięćdziesiątkę, opowiada trochę młodszej, ale równie farbowanej brunecie z brodawką na brodzie.  Tramwaj wjechał do tunelu, a on leniwie przyjrzał się kobietom. Wyraźnie farbowane. Jak jego opublikowane zdjęcia. Blondyna trzymała w rękach gazetę. Oczywiście, „Jad”. Cóż by innego.

- I pokroili ją na trzysta dwadzieścia dwa kawałki! – relacjonowała z wypiekami

- No coś ty! – brunetka spojrzała na nią podejrzliwie. – Skąd wiesz?

- Bo w gazecie pisali! – zakrzyknęła blondyna i zaraz dodała – I zdjęcie jest.

- Pokaż, pokaż – zainteresowała się bruneta i zaraz zaczęły obie szeleścić i rozkładać płachtę na kolanach. Zerknął. Taak. Graficy rzeczywiście się postarali. Oglądały, rzecz jasna, jego zdjęcie. Był jedynym fotografem kryminalnym w redakcji. Kryminalnym – tak to się ładnie nazywało w umowie. W firmie mówili „hiena”.

Kobiety pokazywały sobie palcami fragmenty fotografii. Faktycznie nic przyjemnego, facet zarżnął swoją babcię. Ale kiedy Grzegorz robił zdjęcie, była w całości. Nie w kawałkach. I na pewno nie w trzystu dwudziestu dwóch.

Ogarnął go niesmak. Wysiadł. Ruszył powoli, czując, że wciąż towarzyszy mu lekki stan nieważkości. Słońce przebiło się przez chmury. Uśmiechnął się do jakiejś zgrabnej blondynki na absurdalnie wysokich obcasach. Odwzajemniła uśmiech. Poczuł się lepiej.
I zatęsknił.
Za Kasią. Za normalnością. Za zwykłym, kurwa, życiem.

Wszedł na bulwary, ruszył brzegiem, gdy minęło go kilku rozpędzonych rowerzystów.
Może nie wszystko jeszcze stracone.
Może… może po prostu mógłby spróbować jeszcze raz?
Ogarnął go nagle pijacki luz i przeświadczenie, że wszystko jeszcze będzie dobrze, że się poukłada.
Przejdzie się spacerkiem nad wodą, zrobi parę zdjęć, a potem wróci do domu i poszuka innej pracy.
Ale najpierw do niej napisze smsa.

Zagapiony w telefon, próbując wymyślić, co by tu napisać, nie zauważył, że szczupły, ubrany na czarno facet, który razem z nim pod domem wsiadł do tramwaju, dalej idzie za nim, krok w krok.


***

 

Telefon zawibrował raz i ucichł.

Tylko sms – pomyślała z ulgą. Mieli dzwonić z firmy, powiedzieć jej, czy chcą z nią dalej pracować. Przecież nie zwolniliby jej smsem.

Katarzyna Degiert, lat dwadzieścia pięć, panna. Trzy dyplomy, stos certyfikatów, w cholerę praktyk i stażów. Po prostu: zbyt wysokie kwalifikacje. Czyli w zasadzie już bezrobotna.

Spłukała resztę szamponu z włosów, owinęła głowę ręcznikiem i wytarła ręce. To czekanie wprawiało ją w zły nastrój, więc postanowiła coś zmienić: odwiedziła dzisiaj znajomą fryzjerkę i zamieniła wygodny kok w burzę włosów sterczących na wszystkie strony. Fryzjerka mówiła o tym „najnowszy krzyk mody”. Babcia powiedziałaby: „jak piorun w rabarbar”. Kasia była jednak zdania, że jak zmyje z włosów te wszystkie pianki, gumy, woski i żele i odrobinę się uczesze,  będzie nieźle. Do kompletu postanowiła zmienić kolor. Na rudy. Pieprzyć ten głupi blond.

Spojrzała sobie w oczy w zaparowanym, łazienkowym lustrze i złapała telefon.
Przeczytała smsa.
A potem poczuła, jak zaczynają ją piec kąciki oczu i że jest już za późno, żeby powstrzymać łzy.

„kocham cie. wracam. konkurencje rozgonie, ty jestes moja jedyna. rzuciłem to dla ciebie. bede wieczorem.”

Poznała numer, chociaż wykasowała go dawno – cholernie dawno – dziewięć miesięcy temu. Dla zasady, oczywiście.

Cezary.
Co za dupek. Kazał jej czekać dziewięć miesięcy! Równie dobrze mogłaby już mieć dziecko.
Ale dziecko to ona chciała mieć tylko z nim.
Z nikim innym.
Wiedziała, że w końcu wróci.
Że potrzebuje czasu.
Dlatego chciała mu ten czas dać.

Równocześnie zaświtała jej w głowie druga myśl.
Przecież on zawsze wolał blondynki!

Zdjęła ręcznik, energicznie wytarła włosy i zaczęła formować jakąś sensowną fryzurę. Rude kosmyki wymykały się szczotce i suszarce, ale w końcu udało jej się zrobić na bóstwo. Zbiegła na dół do sklepu, kupiła wino, wrzuciła do piekarnika szynkę w pomidorach i czekała.

 

***

 

- Jak to, kurwa, się utopił?
Sekretarka spojrzała z niepokojem na szefa i nadstawiła uszu, ale to był koniec rozmowy.
Fischer, najwyraźniej nie dbając o rozłączenie się, rzucił telefonem przez pokój. Samsung odbił się od ściany i wpadł do kosza na śmieci.
- Kurwa.
- Wszystko w porządku? – zapytała, bardziej z ciekawości, niż z poczucia obowiązku.
- Nie, kurwa, a właściwie to może i tak. Płakać nie będziemy.

Uderzył pięścią w stół, po czym pogrzebał w opasłym notesie leżącym na biurku. Wyjął z kieszeni nokię i wybrał numer.

- Halo? Fischer z tej strony.
Przerwał na chwilę.
- Tak, ten Fischer.
Znowu cisza.
- Słuchaj pan i nie przerywaj! Nasza gazeta potrzebuje fotografa i pomyślałem o panu. Tak. Od zaraz.
- …
- Nie, nie żadne rozmowy, zamiast rozmowy kwalifikacyjnej mam pierwsze zlecenie. Zrób pan, zobaczymy. Pod Wawelem spadł do wody jakiś facet. Utopił się. Ma pan coś do pisania? To niech pan notuje. Podam panu numer do jednego sierżanta, to jego rewir. Jakby się czepiał, powiedz mu pan, że jesteś od Fischera.

 

***

 

Nijaki, ubrany na czarno mężczyzna, którego wygląd zapominało się zaraz po tym, jak zniknął z oczu, przeszedł przez cichą uliczkę jednego z nowohuckich osiedli. Doszedł do drzwi wejściowych i wybrał na kasecie domofonu numer mieszkania. Po chwili z dziurek głośnika odezwał się niski głos.

- Halo?

- Orzeł wylądował – powiedział mężczyzna, mając świadomość, jak idiotycznie to brzmi.
Jakaś para z dzieckiem w wózku wyszła z bloku i ruszyła przed siebie, najwyraźniej na spacer. Dziecko radośnie gaworzyło, próbując wyrzucić z wózka różową żyrafę. Mężczyzna obejrzał się niespokojnie, wszedł w osiedle i znikł za rzędem wysokich iglaków. Co zrobić: jego zleceniodawca już tak miał. Jak coś wymyślił, tak być musiało. Ale mężczyzna nigdy nie protestował, bo pieniądze rekompensowały wszystkie idiotyzmy, których tamten sobie życzył.

***

- Co on mówił o orle? – powiedziała matka dziecka, poprawiając potomkowi czapeczkę. – Z czymś mi się to skojarzyło.
- O jakim orle? – zapytał ojciec dziecka, z satysfakcją odnotowując, że jego pomysł z przywiązaniem żyrafy na krótkim sznurku działa.
- A, nieważne – powiedziała jego żona i skupiła się na protestującym niemowlęciu.

 

***

 

Kasia czuła się jak idiotka.
Siedzi w domu czwartą godzinę, wystrojona jak stróż w Boże Ciało, żarcie zimne, a ona, naiwna, czeka na dupka, który się nie raczył zjawić. Tak nie będzie z nią pogrywał. O, nie.
Zaraz się okaże, gdzie ten drań jest.

 Zdjęła z siebie obcisłą sukienkę, rzuciła ją ze złością na kanapę i wbiła się w dres. A potem włączyła laptopa. Może wreszcie wysokie kwalifikacje przydadzą się jej w życiu, nie tylko w pracy.

Zalogowała się na jednej ze stron, których znajomość bardzo ułatwiała jej wykonywanie pilnych zleceń od szefa. Wpisała numer telefonu Czarka. A teraz hasło. Hasło… Przecież musi je pamiętać. Pozwoliła palcom przesuwać się swobodnie po klawiaturze. Palce pamiętają lepiej.

Zgadza się.
No i gdzie też się wybrał wieczorem pan Cezary Kamiński?
Sprawdziła na mapie i roześmiała się w głos.

Chyba coś przeskrobał, biedaczek. Co inaczej robiłby na komendzie policji o tej porze? Tam na zdjęcia nie jeździł nigdy. Jak nic, zwinęli go na dołek. Chyba nie kradł dla niej kwiatów? Albo nie trafił na izbę wytrzeźwień?

Ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że tęskni. Przez te dziewięć miesięcy po prostu o nim nie myślała. Nic trudnego: dwa dodatkowe kursy i trzy nowe zlecenia i nie miała czasu nawet dobrze się wyspać, a co dopiero rozważać swoje życie uczuciowe. Może o to chodziło szefowi, a nie o zbyt wysokie kwalifikacje? O ten dziki pęd nie wiadomo dokąd?

Założyła znowu sukienkę, wygrzebała z szafy szpilki. Policjanci lubią ładne dziewczyny. A ona będzie potrzebowała ich pomocy, żeby wyciągnąć tego głupka z aresztu.

 

***

Fischer zalogował się do systemu i otworzył folder nazwany po prostu „fotograf”.

O, fuj. Jednak topielec nie wygląda zbyt ładnie. Nawet świeży.
Inna rzecz, że Kamiński za życia też nie wyglądał ostatnio sympatycznie. Ziemista cera, przekrwione oczy, blady jak… no właśnie. Cóż. Taka praca. No i zdecydowanie nie powinien tyle pić. Proszę, jak źle się to może skończyć.

Upił łyk koniaku i usunął z dysku plik o nazwie orzel.txt.

 

***

 

Przemysław Gajewski nie lubił dyżurów.

Był młody i nie podobała mu się praca w policji, ale do służb go nie wzięli, a dziadek nie wyobrażał sobie dla niego niczego innego. Nie mógł odżałować, że zlikwidowano WSI, a jeszcze bardziej – że jego syn był dziennikarzem. Wnuk musiał to jakoś nadrobić.

A Gajewskiemu po śmierci rodziców było już naprawdę wszystko jedno.

Więc brał dyżury, a jak miał za dużo wolnego, mył radiowozy. Byle się czymś zająć.

Nocki spędzał na lekturze. Na początku chciał czytać kryminały, ale kiedy po jednym z nich spisywał zeznanie okradzionej w tramwaju kobiety i o mały włos, dla eksperymentu, nie zmusił jej do przyznania się do innego przestępstwa popełnionego trzy przecznice dalej, skapitulował.

Teraz czytał serię przygód Tomka pióra Szklarskiego i miał się z tym dobrze. Szczególnie lubił sceny z życia dziewczyny Tomka, blond Australijki. Kiedy więc stanęła przed nim niespodziewanie ruda piękność, był nieco rozczarowany. A potem poderwał się, spojrzał na zegar – pierwsza w nocy! – i krzyknął:

- Jak pani tu weszła?

- Otwarte było – odpowiedziała ruda po prostu i wskazała na twarde krzesło. – Mogę?

- A pani w jakiej sprawie?

- Ja po pana Cezarego Kamińskiego.

- Po kogo?

- Niech pan nie udaje, przecież wiem, że tu jest. Pewnie po pijaku trafił. Przyszłam z kaucją, zależy mi bardzo, żeby dziś był w domu. Przynajmniej w nocy.

Gajewski nakazał sobie wewnętrzny spokój, przypomniał zestresowanym szarym komórkom, że szef na urlopie, a nawet jakby nie, to nie ma w zwyczaju nocami się po komendzie włóczyć. A koledzy nie sypną, nie takie rzeczy uchodziły im na sucho  - dyskrecja święta rzecz, i dochodowa.

Wyjął obszarpany zeszyt, otworzył, poczytał chwilę i spojrzał na rudą.

- Jak pani mówi, Cezary …?

- Kamiński.

- Nie mamy tu takiego.

- E tam, nie macie. Udowodnić panu? – ruchem karcianego magika wyjęła skądś telefon i wybrała numer.

Zapadła cisza, a potem coś zaczęło wibrować w metalowej szafce za Gajewskim. - No, nie odbiera pan? – pogoniła ruda, więc sięgnął, ogłupiały, do kieszeni, otworzył kluczykiem skrytkę numer pięć i wyjął z niej mokre, wibrujące zawiniątko. Popatrzył na dziewczynę: na twarzy miała triumf.

- Sam pan widzi – musi tu być. Ta kaucja to ile?

- To pani chłopak? – zapytał Gajewski, czując zalewającą go falę współczucia.

- Narzeczony – błysnęła oczami.

Jak on jednak nienawidził tej roboty. 


Kraków, 2011