Marcelina




Gdyby nie obezwładniający upał, Marcelina schowałaby się pod koc i udawała niewidzialną. Spróbowała nawet, ale upał szybko ją spod koca wypędził, więc zaszyła się w chłodnym pokoju na górze z nadzieją, że nikt jej nie znajdzie. Ale niestety. Pierwszy znalazł ją jakiś mały i uparty komar, zaraz potem irytacja, złość i ogólne zniechęcenie. Dzień był na pierwszy rzut oka piękny, ale gdy się mu zajrzało głębiej w paszczę, widać było ciężkie kłęby nadchodzącej burzy z gatunku tych burz, które trzymają się grzecznie za płotem i wtedy atmosfera nie rusza się ani wte, ani we wte i ciąży, i się kisi, i nuży, i męczy.
I tak właśnie czuła się Marcelina i czułaby się tak aż do samej nocy, gdyby na horyzoncie nie pojawił się Wycieczka.
Wycieczka zahamował dziarsko przed płotem, uchylił furteczkę, wdarł się radośnie na piętro, odetchnął lekko stęchłym chłodem pokoju i powiedział:
- To jak, jedziemy?
I wtedy Marcelina poczuła, że jeszcze nigdy i nigdzie (a zwłaszcza tak nagle) nie była tak zainteresowana żadnym Wycieczką, i że może jechać choćby natychmiast, bez wody, krakersów ani nawet czegoś z długim rękawem na wszelki wypadek.
Więc jednym ruchem zrzuciła z siebie irytację, frustrację i zniechęcenie, Wycieczka aż okiem mrugnął, gdy ją bez tego wszystkiego zobaczył, ale przezornie nic nie powiedział, i zeszli z piętra, i przeskoczyli furteczkę, i dosiedli Przygody, i pojechali, odprowadzani smutnym wzrokiem niezdecydowanej ciągle burzy (nadejść, czy nie nadejść? Oto jest pytanie).
A na końcu czekał Widok.
I mrożona czekolada.
I gofry.
I Marcelina siedziała nad czekoladą, i patrzyła na Widok, i rozkoszowała się mocnym wiatrem i myślała sobie, jak bardzo, bardzo było warto.
Nawet bez długiego rękawa.